Dragon Ball Z: Bitwa Bogów

 


Pisząc niedawno o miernym poziomie jedenastego tomu „Dragon Ball Super” szukałem w Internecie informacji o kilku rasach ze świata DB, których użyłem w tekście jako przykładów kiepskiego designu nowych postaci. Tekst napisany, poprawiony, wrzucony na Facebooka, po czym poprawiony jeszcze kilka razy (jeśli ta moja pisanina ma mnie czegoś nauczyć, to powinna być to dokładna korekta...). Ale zamiast zamknąć dragonballowy odpowiednik Wikipedii zacząłem przeklikiwać się z jednego artykułu do kolejnego. Chwilę później grzebałem już w odmętach YouTube oglądając filmy o poziomach mocy Saiyan, 12 wszechświatach czy hierarchii w świecie bogów DB. Nawet się nie spostrzegłem gdy w koszyku zakupowym wylądowały trzy komiksy, których do tej pory brakowało w mojej kolekcji. Zacząłem lekturę chronologicznie, od "Dragon Ball Z: Bitwa Bogów".

Cztery lata po pokonaniu Buu, gdzieś w kosmosie z wieloletniego snu budzi się Piwus, bóg zniszczenia o niewiarygodnej sile. Zaraz po przebudzeniu wyrusza wraz z Whisem, swoim przybocznym, na Ziemię, by zmierzyć się z Son Goku i jego ekipą, gdyż śnił o arcypotężnym przeciwniku: Super Saiyaninie Bogu. Nie ma co ukrywać, nie jest to scenariusz który miałby szansę powalczyć o Oskara. Nie będzie chyba dużym spoilerem jeśli zdradzę, że Goku osiąga boską formę. Gorzej, że robi to w kompletnie antyklimatyczny sposób, który jest właściwie zaprzeczeniem całej jego dotychczasowej drogi. Wystarcza, by pięciu Saiyan złapało się za ręce i przekazało mu swoją energię. Pyk, i gotowe! Super Saiyanin Bóg w wersji instant. Wystarczy zalać wrzątkiem. Czy możemy zacząć już trzaskanie się po pyskach? Nie, nie możemy. Tomik składa się z ok. 350 stron. Cała potyczka Goku z bogiem zniszczenia zajmuje jedynie ostatnie 100. Reszta to jeden wielki filler, mający za zadanie pokazać wszystkich bohaterów oryginalnej serii. Gohan wygłupia się, udając superbohatera, grupa Pilafa kradnie Smocze Kule, Boski Miszcz rzuca sprośne żarty. Standard. Głównym motywem jest jednak rozpływanie się Piwusa i jego pomagiera nad kolejnymi ziemskimi potrawami. Ani to ciekawe, ani szczególnie zabawne. Cóż, oglądany kilka lat temu film mnie wynudził. Czego mogłem więc oczekiwać po anime komiksie?

No właśnie, od tego należałoby zacząć. „Bitwa Bogów” nie jest mangą. To komiks stworzony ze screenów czternastego filmu kinowego Dragon Ball Z. Taki zabieg nie jest często spotykany. Do głowy przychodzi jedynie wydawana w latach 90. przez TM-Semic „Czarodziejka z księżyca”, i komiks na podstawie filmu kinowego "Pokemon", wydany kilka lat później przez Egmont. Plusem takich wydań jest bez wątpienia kolor- rzecz raczej rzadko spotykana w standardowych mangach. Na tym lista pozytywów niestety się kończy. Komiks to nie film animowany (bardzo odkrywcze, prawda?). To, co dobrze wygląda jako dynamiczna, pełna efektów komputerowych scena filmu, niekoniecznie będzie sprawdzać się jako stateczny obrazek. Sceny walk, będących przecież kwintesencją Dragon Balla, wypadają najsłabiej. Kadry są rozmazane, niewyraźne, i często nie wiadomo co się na nich dzieje.

Słówko o polskim wydaniu, bo to jest co najmniej przyzwoite. Komiks wydany został na kredowym papierze i w większym niż standardowe tomiki mangi formacie. Jeśli miałbym wskazać największy plus „Bitwy Bogów”, byłoby nim przekonanie mnie, że kupno zapowiedzianej już kolorowej edycji oryginalnej sagi nie jest tylko i wyłącznie wyrzuceniem pieniędzy w błoto. „Dragon Ball” w większym formacie robi zdecydowanie większe wrażenie.

Czy więc warto kupić tę pozycję dla innego celu niż skompletowanie wszystkich komiksów związanych z „Dragon Ballem”? Większą frajdę od czytania epickiej bitwy dwóch bogów sprawia oglądanie bójki dwóch bezdomnych pod supermarketem...







Komentarze