Invincible, sezon 1

 


Ależ to było satysfakcjonujące!
Pisałem już o swoich wrażeniach po pierwszych trzech epizodach. Serial przywitał mnie kiepską animacją, która na wstępie odrzucała od dalszego oglądania. Mimo to postanowiłem dać mu szansę. Po łyknięciu trzeciego epizodu (z trzech wówczas dostępnych) byłem już zainteresowany ciągiem dalszym. A każdy kolejny dokładał do pieca coraz więcej. Po finale pierwszego sezonu mogę śmiało stwierdzić: jest żar!
Serial animowany dla dorosłych ma trudniej niż serial aktorski. Z natury jest to rzecz bardziej niszowa. Zdarzają się oczywiście pozycje, które przebijają się do szerszego grona odbiorców ("Bojack Horseman” oraz "Rick i Morty” pozdrawiają), ale są to wciąż tylko wyjątki potwierdzające regułę. "Invincible” zasługuje, by do tych wyjątków dołączyć. To świetnie napisana historia, przełamująca standardy od lat znane z opowieści superhero, z plejadą ciekawych bohaterów, absolutnie genialną obsadą głosową (J.K. Simmons jako ojciec głównego bohatera, ale również Mark Hamill, Seth Rogen czy Mahershala Ali), świetną ścieżką dźwiękową i... dobrą animacją. Bo nawet do drewnianej animacji zdążyłem się po drodze przyzwyczaić. Być może miejscami brakuje kilku klatek, kiepskie wstawki animacji komputerowej wybijają z rytmu i czuć, że po prostu przydałby się większy budżet, ale twórcy robią co mogą z narzędziami które dostali do rąk. Finałowa walka zawiera w sobie tyle mięsa, że ogląda się ją z wypiekami na twarzy.
Serialowa ofensywa Marvela póki co wypada raczej blado. "WandaVision” nie było w stanie pociągnąć oryginalnego pomysłu dalej niż do 4 czy 5 odcinka, prowadząc finalnie do sporego zawodu, a "Falcon and Winter Soldier” był co najwyżej poprawnym popkorniakiem, o którym zapomina się tydzień po obejrzeniu. Zapał do MCU wyraźnie mi po tych produkcjach opadł. Cóż, jedni bohaterowie upadają a inni, cali na biało, zajmują ich miejsce. I wcale nie przeszkadza fakt, że biel ich kostiumów jest obficie zroszona świeżą krwią.

Komentarze