Czarna Wdowa

 


Z mojego szybkiego, acz jakże profesjonalnego researchu (czytaj: sprawdziłem daty premier w Google) wynika, że na kolejny film kinowego uniwersum Marvela zmuszeni byliśmy czekać dwa lata. Po tak długiej przerwie powinienem być wygłodniały do tego stopnia, by bez mrugnięcia okiem pożreć cokolwiek, co zaczyna się od charakterystycznego czerwonego intro. Tymczasem kręcę nosem, bo danie które dostałem okazuje się kotletem podgrzewanym nie tylko przez ostatnie dwa lata, ale niemal przez całą ostatnią dekadę.

Natasha Romanov nie miała szczęścia. Przez lata mówiło się o projekcie skupionym na Czarnej Wdowie, ale w ciasnym grafiku Marvela wciąż pojawiały się filmy większe, ważniejsze i potencjalnie bardziej dochodowe. Kiedy postać odgrywana przez Scarlett Johansson dostała wreszcie swoją szansę, pandemia koronawirusa spowodowała kilkukrotnie przesuwanie premiery. I tak z filmu który miał rozwinąć niedopowiedziane wątki z przeszłości bohaterki, która zaledwie chwilę wcześniej heroicznie poświęciła życie w starciu z Thanosem, dostaliśmy mocno opóźnioną retrospekcję w momencie, w którym wszyscy naprawdę już wyczekują tego co dalej.

Akcja „Czarnej Wdowy” cofa nas do wydarzeń z filmu „Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów”. Protagonistka, ścigana przez władze, stara się zatrzeć po sobie wszystkie ślady. Niespodziewanie jednak w jej ręce trafia przesyłka, na której zależy wyjątkowo groźnemu Taskmasterowi reprezentującemu „Czerwony pokój”- organizację zajmującą się szkoleniem małych dziewczynek na żywe maszyny do zabijania. Aby ją powstrzymać Czarna Wdowa będzie zmuszona odnaleźć i prosić o pomoc swoją „rodzinę”- rosyjskich szpiegów, z którymi łączy ja wspólna historia.

To właśnie relacje rodzinne są tym, co w najnowszej produkcji Marvela najciekawsze. Tragiczna historia dzieciństwa Natashy, ukazana w retrospekcji otwierającej film, czyni z późniejszych pomagierów bohaterki postaci złożone, a relacje między nimi panujące skomplikowane i wielowymiarowe. Odnoszę jednak wrażenie, że wątek emocji potraktowano nieco po macoszemu. Widać to zwłaszcza po postaci Red Guardiana- radzieckiej wersji Kapitana Ameryki i „ojca” Czarnej Wdowy. Mimo potencjału płynącego za tak ciekawą postacią rola Davida Harboura ogranicza się do bycia nieustannym comic reliefem. Przy pierwszej, drugiej czy piątej scenie z jego udziałem to działa. Przy dziesiątej, piętnastej i dwudziestej już tylko irytuje.

Osobnym problemem jest powód, dla którego protagoniści zbierają się razem. Celem produkcji było pokazanie przeszłości Natashy, którą dotychczas jedynie wspominano. Cel ten osiągnięto idąc po linii najmniejszego oporu.  Sklecona na kolanie historyjka o gazie zmieniającym zachowanie wdychających go osób jest zwyczajnie głupia. Sytuacji nie ratuje też kreskówkowo wręcz zły główny czarny charakter (chociaż odgrywający go Ray Winstone wyciągnął z jej papierowego charakteru ile się tylko dało tworząc wyjątkowo odrażającą postać), a gwoździem do trumny dla fanów komiksów będzie kompletne zmarnowanie postaci Taskmastera- komiksowego złoczyńcy, który miał olbrzymi potencjał do dalszego rozwoju. Jeśli ktoś pamięta jak potraktowany został Deadpool w pierwszym solowym filmie o Wolverinie- to podobny kaliber. Zbrodnia.

Osobny akapit należy się Florence Pugh, odgrywającej rolę Yeleny Belovej- „siostry” Natashy oraz, na co wskazują wszystkie poszlaki, jej następczyni w roli Czarnej Wdowy. Pugh dostaje na ekranie niemal tyle samo miejsca co Johansson i wykorzystuje go doskonale. Belova mimo podobnej przeszłości zachowuje się kompletnie inaczej. Porównywanie obu bohaterek jest nieuniknione, ale dzięki zbudowaniu postaci tak diametralnie różnej istnieje szansa, że obie będą wychodzić z tej konfrontacji zwycięsko. Szkoda jedynie, że nie będziemy mieli okazji do większej ilości relacji między obiema Wdowami, bo ta wypadła znakomicie. Pod płaszczykiem wzajemnych pretensji, niechęci czy po prostu dogryzania, widać całą gamę uczuć którymi obdarzają się obie panie.

Marvelowi zależało, by film o kobiecie wyreżyserowała kobieta. Nie miałbym nic przeciwko gdyby nie fakt, że tej kobiecej ręki kompletnie tu nie widać. Pamiętam jeszcze oburzenie na przeseksualizowane ujęcie z „Justice Luague” Jossa Whedona wypełniające cały kadr tyłkiem Wonder Woman. Tutaj identyczne ujęcie pojawia się dwa razy. Czy naprawdę tego oczekiwał Disney po Cate Shortland? Pal licho ujęcia, które każą zastanawiać się czy za kamerą nie stał popijający Tyskie wąsaty Janusz, bo do pracy reżyserki mam zdecydowanie więcej zastrzeżeń. W scenach walki jest dużo przypadku. Niektóre z nich wypadają bardzo efektownie mimo szalejącej kamery (pierwsze spotkanie z Taskmasterem czy cały fragment filmu dziejący się w Budapeszcie), ale są też takie, które zwyczajnie nudzą (z finałowym starciem na czele). Brakuje tu spójności. Przesadnie brutalna, ale w swej brutalności realistyczna scena, której nie powstydziłby się  „John Wick” przeplata się z fragmentem „Tożsamości Bourne'a” by za chwilę przebijać najbardziej absurdalne pomysły z „Szybkich i wściekłych”.

Ponad dwa lata minęły już od „Avengers: Endgame”, które zamknęło wątek Czarnej Wdowy, pokazując jak ważna jest dla niej jej superbohaterska rodzina. Po tym czasie dostajemy film, który zamyka wątek Czarnej Wdowy, pokazując jak ważna jest dla niej jej superbohaterska rodzina. Dwa lata oczekiwania na film zbędny, który dodatkowo wypada co najwyżej przeciętnie. Liczyłem na lepszy początek czwartej fazy MCU.

 

 


Komentarze