Od przybytku głowa boli
Powoli godzę się z różnymi niewygodami mieszkania w obcym kraju. Każde wyjście po chleb to wciąż wyprawa, do której muszę przygotować się mentalnie. Pogoda w ciągu nocy potrafi zmienić się ze słonecznego sierpnia na deszczowy listopad. Telefon łapie zasięg tylko, gdy wystawiam głowę przez okno na poddaszu. Jest jednak jedna rzecz, której przed wyjazdem nie przewidziałem, a która wkurza mnie bardziej niż wszystkie pozostałe razem wzięte.
Kilka tygodni temu zachwycałem się niespodziewanie wysokim
poziomem „Superman & Lois” ze stacji CW. Serial można w Polsce obejrzeć
dzięki HBO GO- upośledzonej, wiecznie niedziałającej namiastce serwisu
streamingowego z prawdziwego zdarzenia: HBO max. Ten ostatni dostępny jest
jednak póki co tylko w Stanach. Dobrze więc, że mamy chociaż tę protezę. Nowy odcinek
pojawia się w serwisie co tydzień. Któregoś deszczowego wieczoru przypomniałem
sobie, że powinno nazbierać się ich już na pokaźny seans. Odpaliłem HBO GO i
przywitał mnie komunikat o niedostępności serwisu w Wielkiej Brytanii. No tak,
Brexit… Po szybkim przejrzeniu Internetu okazało się, że serial w ogóle nie
jest dostępny w UK. Żegnaj Supermanie.
Nic to jednak, gdyż właśnie wystartował kolejny serial
Marvel Cinematic Universe, a przebywanie w Anglii daje mi w końcu możliwość kupna
Disney +- serwisu wciąż niedostępnego w Polsce. Super. Wreszcie będę mógł
obejrzeć sobie ulubionego marvelka bez babrania się w pirackie strony, torrenty
czy vpn. Wysupłałem (no, dziewczyna wysupłała, bo nie mam jeszcze brytyjskiego
konta :) )
8 funtów, rozsiadłem się wygodnie na kanapie i odpaliłem serwis. Mimo braku
oficjalnej polskiej wersji jest do niego dodane sporo kontentu z polskimi
napisami i dubbingiem. Ale akurat „Loki” polskich napisów nie dostał… Rozumiem
język angielski. Nie jest dla mnie problemem przeczytać czy obejrzeć coś bez
tłumaczenia na polski. Kiedy jednak zależy mi, by z seansu wynieść 200%, a
rzecz tyczy się alternatywnych wariantów, podróży po innych liniach czasowych i
zakręconego jak spaghetti kosmicznego mambo- jambo, wolałbym jednak mieć podane wprost, w
ojczystym języku, o co tak naprawdę chodzi.
Osobny akapit należy się samej aplikacji Disney +. Po jednym
czy dwóch wieczorach stwierdziłem, że oglądanie filmów przesyłanych z komputera
jest po prostu niewygodne. Filmu nie da się zatrzymać kliknięciem spacji, a że
nie bardzo mam gdzie postawić laptopa gdy korzystam z rzutnika, jest do dość
problematyczne (wiem, problemy mieszkańców pierwszego świata). Nic to, jest
przecież aplikacja na telefon, do korzystania z której zachęca zresztą
komunikat widoczny na ekranie podczas ładowania filmu. Owszem, aplikacja jest tyle,
że… niedostępna w kraju, w którym przebywam. Disney + jest dostępny. Aplikacja
na telefon nie jest dostępna.
Cholera jasna! Klnąc jak szewc, odpalam PlayStation, by
zobaczyć ichniejszą aplikację streamingową. „Usługa jest niedostępna w kraju, w
którym przebywasz”. Szlag!
Może po prostu jestem roszczeniowym leniuchem, któremu
poprzewracało się w głowie od dobrobytu. Płacę jednak regularnie już 4
abonamenty za usługi streamingowe, których celem istnienia jest zapewnienie mi
komfortowego dostępu do interesującego mnie kontentu. Mam wrażenie, że z każdym
kolejnym dokładanym abonamentem dostęp ten zamiast się polepszać, to coraz
bardziej się utrudnia. Płacąc za legalny dostęp, sam tworzę sobie problemy,
których mógłbym uniknąć po prostu piracąc interesujące mnie pozycje. W wybranej
przeze mnie jakości, w wybranym przeze mnie języku. Szybko, wygodnie i za
darmo. Smutna konkluzja. W wojnie wielkich serwisów streamingowych największe rany odnoszą
klienci.
Komentarze
Prześlij komentarz